Moi rodzice Halina i Andrzej Niegolewscy, żyjący w Bytyniu w latach 1933 - 1939, mimo licznych zajęć związanych z prowadzeniem majątku, pomimo tego, że mieszkali z dala od wielkiego miasta, mieli potrzebę korzystania z tego, co życie wielkomiejskie proponuje. Kochali teatr, koncerty, wystawy i kino oraz kontakty towarzyskie. Podobnie zresztą jak większość ziemian wielkopolskich, rodzice nie opuścili żadnego wydarzenia kulturalnego w poznańskich placówkach.

   Na jesieni w roku 1937 w Teatrze Polskim wystawiono kolejne przedstawienie. Rodzice oczywiście musieli uczestniczyć w premierze. Kochali takie wyprawy. Taki wyjazd był dla nich czymś w rodzaju święta realizowanego z ustaloną celebracją.  Wyjeżdżało się po wczesnym obiedzie w dobrych humorach  i odpowiednich strojach. Samochód w takiej sytuacji prowadził mój ojciec, ponieważ nie było do pomyślenia, żeby narażać kierowcę na długie czekanie i marznięcie w czasie, kiedy oni się bawią w teatrze czy restauracji.

I tak było tego listopadowego wieczoru. Rodzice pod teatr przyjechali z dużym wyprzedzeniem, aby zdążyć, napić się wspólnie z przyjaciółmi kawy w foyer. Był to moment bardzo przez wszystkich lubiany. Panowie  w swoim towarzystwie mogli wymienić informacje dotyczące aktualnych wydarzeń politycznych i uwagi dotyczące spraw rolniczych.

   Panie w tym czasie plotkowały i przekazywały sobie sensacje towarzyskie oraz omawiały najnowsze trendy paryskiej lub berlińskiej mody. Była to najlepsza okazja, żeby przyjrzeć się kreacjom, które specjalnie na takie okazje dużo wcześniej były zamawiane. Po tym spotkaniu wszyscy, udając się na widownię, zaopatrywali się w szatni w artystycznie zdobione macicą perłową lornetki teatralne, aby śledzić nie tylko akcję na scenie, ale żeby nie umknęło uwadze nic z tego, co da się zauważyć również na widowni. Przyglądano się dorastającej młodzieży towarzyszącej rodzicom, wypatrując kandydatów dla swoich panien lub młodzieńców. Przechwytywano wymianę gorących spojrzeń pomiędzy osobami wyraźnie sympatyzującymi ze sobą.   I tym razem było podobnie. Do teatru zjechało mnóstwo znajomych rodziców, których nie widywali na co dzień.

Po przedstawieniu i kieliszku wina w towarzystwie widzów i aktorów, rodzice wraz z dużą grupą znajomych udali się na kolację, do restauracji hotelowej w Bazarze. Kolacja trwała długo także pod pałac w Bytyniu rodzice dotarli tego wieczoru około północy. Skręcając samochodem z głównej drogi otoczyła ich niespotykana normalnie ciemność - latarnie w parku nie świeciły i ani w oknach pałacu, ani nad drzwiami wejściowymi świateł również nie było. Jedynie migało słabe światło świecy widoczne w okienku nad drzwiami wejściowymi. W domu była jedynie panna Halcia, której głos rodzice usłyszeli, podchodząc pod drzwi. Nie zrozumieli treści rozmowy, ale wyraźnie panna Halcia do kogoś się zwracała: „proszę pana”. Było to ogromnie zaskakujące dla rodziców, bo była to osoba szalenie zasadnicza, bogobojna i nie było to możliwe, żeby zaprosiła kogoś, w dodatku mężczyznę, pod nieobecność gospodarzy.  A jednak słychać było wyraźnie jej głos „Co Pan tu robi?” i głos męski z niezrozumiałą odpowiedzią.

   Ojcu pomimo ciemności udało się otworzyć drzwi wejściowe i wtedy rodzice zobaczyli przerażoną pannę Halcię ze świecą w ręku, wpatrującą się w schody pod ścianą prowadzące na piętro. 

Okazało się, że od godziny nie było światła. Panna Halcia uznając, że to jakaś awaria wyszła ze swojej sypialni i zamierzała przekręcić klucz w drzwiach wejściowych, aby ułatwić rodzicom, dostanie się do domu po ciemku. Wtedy w świetle trzymanej przez nią świecy zobaczyła schodzącego po schodach mężczyznę w dziwnym ubraniu ciągnącego po stopniach szablę, która przypięta była u jego pasa. Przerażona zadała pytanie, które rodzice usłyszeli, będąc jeszcze po drugiej stronie drzwi.

Rodzice postaci nie dojrzeli, ale jeszcze po wielu latach, kiedy wspominali to wydarzenie mówili, że „czuli w powietrzu energię czwartej osoby”. Panna Halcia opisując wtedy na gorąco wygląd mężczyzny, podała szczegóły wskazujące, że był on w mundurze napoleońskim. Mówiła o białych pończochach i epoletach na ramionach, że nie był wysoki, ale wygląd miał surowy i długie włosy. Wszystko to wskazywało, że postać pasowała do opisu Andrzeja Niegolewskiego, znanego z wiszących w Bytyniu portretów. Andrzej Niegolewski urodził się, mieszkał i gospodarował w Bytyniu do swojej śmierci w roku 1857.

   Czy była to prawda, czy opowieść stworzona przez obudzoną poczuciem obowiązku z głębokiego snu wystraszoną ciemnością kobiety, tego nikt nie rozstrzygnął wtedy i nie rozstrzygnie dziś. Jest natomiast pewne - że mój ojciec był realistą i nie fantazjował i że rodzice oboje słyszeli głos panny Halci zza drzwi oraz pewna była prawdomówność panny Halci.

Pałac w Bytyniu (na zdjęciu – widok od strony jeziora) jest nie tylko ładnym obiektem pod względem architektonicznym. Jest przykładem wartościowego klasycyzmu rodem z Berlina, w którym wyraźne są wpływy francuskiej architektury tego okresu.

Jest miejscem historycznym, w którym się rodzili, żyli i umierali ludzie zwyczajni, dziś zapomniani przez historię, ale także postaci, które spotykamy jako bohaterów historycznych i literackich postaci, o których śpiewamy w pieśniach patriotycznych.

Dlatego warto do ogólnej wiedzy historycznej czy heraldycznej dodać opowieść nadającą temu miejscu również aurę legendy.

Wanda Niegolewska

We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.